polskiTożsamość miasta protestu

Teaser
DRUCKVERSION Tożsamość miasta protestu

Kiedy trzy lata po wojnie Krystyna Feldman, lwowska aktorka, szukająca sobie miejsca w powojennej Polsce, przyjechała do Szczecina, miasto wydawało jej się straszne. Dziś w Szczecinie można usłyszeć, że wielu mieszkańców dopiero po wydarzeniach Grudnia '70 roku zaczęło je traktować jako swoje i że teraz zaczyna się jego nowy rozdział

UWE RADA

"Park Żeromskiego był zmorą, kręciły się po nim podejrzane typy, pijacy, panie lekkich obyczajów" – wspominała Krystyna Feldman, która w 1948 r. została zaangażowana do Teatru Polskiego. Pisała po latach, że to portowe miasto "miało w sobie coś egzotycznego", ale "było takie nieprzyjemne, odpychające, groźne". Aby z centrum dojść do pracy, musiała przeciąć park Żeromskiego. Jako że dla niej i dla gości teatru był to koszmar, zarządca Polskiego zorganizował kilka samochodów, które ich dowoziły.

Dziś park Żeromskiego jest pięknym miejscem, jednym z terenów zielonych, których w Szczecinie, najbardziej zielonym mieście w Polsce, jest dużo. Jednak plac przed teatrem jest chyba taki sam, jak 70 lat temu. Jedną jego stronę wieńczy teatr, stojący tyłem do Odry, zbudowany około 1920 r. w duchu moderny dla loży masońskiej i przebudowany w latach trzydziestych przez nazistów dla partyjnej organizacji kobiecej, a z drugiej strony, naprzeciw teatru, stoją ściśnięte niczym rząd widzów najbardziej może urokliwe w Szczecinie secesyjne kamienice z balkonami, zdobionymi przez kunsztownie kute balustrady. W jednej z tych kamienic Krystyna Feldman znalazła przejściowe lokum. Do pracy nie musiała już chodzić przez park, jednak opinii o Szczecinie nie zmieniła. "Te zburzone domy, te zwalone piwnice, z których cuchnęło, i opowieści o ukrywających się Niemcach. I Rosjan było aż za dużo. Z nimi też nieprzyjemnie było się spotkać, bo jak nie zgwałcili, to okradli" – wspominała.

"Niekochane" – tak Inga Iwasiów, pisarka urodzona i mieszkająca w Szczecinie, nazwała kiedyś swoje miasto; niekochane przez Warszawę, Kraków, przez swoich mieszkańców. Po prostu Szczecin leżał za blisko granicy. Gdy 1948 r. Krystyna Feldman zaczynała pracę w teatrze, panowała tu jeszcze niepewność: "Czy będzie to polskie, czy nie?". I nawet później, w 1972 r., gdy Feldman ponownie gościła w Szczecinie, czuła tę niepewność. Zapisała: "W enerdowskie wolne soboty przez Szczecin przewalały się tłumy Niemców. Kiedy oni szli na zakupy, ja nie wychodziłam z domu. Tak dużo ich było. Tłumy! Tumy byłych faszystów, którzy przefarbowali się na komunistów".

Ludzie, kamienie, wzgórza

Być może rozglądając się po placach miast najlepiej można zrozumieć, czym kiedyś te miasta mogły być, czym są i czym chciałyby być. Place to przestrzeń otoczona budynkami, lecz także otwarta na życie publiczne. Kamienie spotykają tu się z ludźmi, a ludzie z kamieniami. Jednak takie spotkania to mało, by zrozumieć Szczecin. Kto bowiem będąc na placu przy Teatrze Polskim przemknie obok teatru przez bramę przejazdową, znajdzie się nagle na błotnistym parkingu. Zaskoczy go piękny widok na Odrę i wyspę Łasztownia. Przecież mógłby tu być miejski taras, kunsztowny balkon widokowy jak Altonaer Balkon nad Łabą w Hamburgu. Czemu nie jest?

To nie wszystko, bo aby dostać się do tego potencjalnego balkonu z Wałów Chrobrego, najbardziej znanego tarasu Szczecina, trzeba najpierw pokonać wiele schodów na dół, a potem przy ul. Kapitańskiej wspiąć się schodami na ulicę Swarożyca, przy której stoi teatr. Tak więc topografia miasta, obok ludzi i kamieni, jest kolejnym elementem, kształtującym jego charakter. Szczecin rozłożył się na lewem brzegu Odry niczym na falach, raz w górę, raz w dół, w górę, w dół. Na planie miasta wykreślono więc poziomice, które są jak metafora jego losu, falujący autoportret. Trudno tu o twardy grunt.

Tak było zarówno przed rokiem 1945, gdy przeprowadzka stoczni "Vulkan" do Hamburga spowodowała pierwszy kryzys stoczniowy w Szczecinie, tak było też po roku 1945, gdy Szczecin stał się zbiorowiskiem przybyszów z wszystkich stron Polski.

Tak jest nawet dziś, bo gdy Wrocław, Poznań i Gdańsk już dawno znalazły swoje miejsce w Europie, Szczecin wciąż go szuka.

Zakotwiczenie w czasie

Nie wiem, czy spotyka mnie to dlatego, że jestem Niemcem, ale gdy bywam w Szczecinie, często jestem pytany o to, gdzie według mnie jest centrum miasta, jakbym ja, gość z Berlina, który też nie ma swego centrum, mógł na to pytanie odpowiedzieć. Mogę je oczywiście zrozumieć, bo jeśli wrocławianie przyjmują gości, to prowadzą ich na piękny rynek, a dokąd swoich gości mają prowadzić szczecinianie? Pewno na Wały Chrobrego, Jasne Błonia, do Cafe 22, a może też na grząski parking za Teatrem Polskim, aby pokazać, że może będzie tam kiedyś taras widokowy?

Kiedyś mój szczeciński przyjaciel zabrał mnie do kina Pionier, gdzie pierwsze filmy pokazywano już w 1907 r. i dlatego mówi się, że jest to najstarsze kino świata. Pionier ma dwie sale w kamienicy z czasów niemieckich – jedną na parterze, a drugą, klubową, w podziemiu. To Kiniarnia z cudowną atmosferą kina i kawiarni, nostalgicznymi napisami i starym radiem Pionier. Są więc w Szczecinie takie miejsca, które pozwalają zrozumieć, jak w tym mieście pulsuje czas. Jego mieszkaniec, pisarz, Artur D. Liskowacki, napomykał kiedyś, że Szczecin cierpi na kompleks niższości. Czy więc dlatego wszędzie tu szuka się tradycji, zakotwiczenia w czasie, jakby trzeba było się upewnić, że taki jest los niekochanych?

Ucieszyłem się, że "Kiniarnia" była pełna. Było popołudnie, a grali "Pokot", thriller ekologiczny Agnieszki Holland i Olgi Tokarczuk, który na Berlinale dostał Srebrnego Niedźwiedzia. Bliski polskiemu rządowi portal wpolityce.pl zarzucił filmowi, że propaguje terroryzm ekologiczny. Ale krytyczne filmy mają swoją publiczność także w Szczecinie, o którego mieszkańcach, jeżdżąc po zachodniej Polsce, nieraz słyszałem, że nie są tak otwarci na świat, jak wrocławianie, ani tak przedsiębiorczy, jak poznaniacy. Rzeczywiście, w porównaniu z Wrocławiem klasa średnia jest w Szczecinie stosunkowo nieliczna, a w kafejkach przesiaduje niewielu ludzi. Czasem Szczecin wydaje się miastem prowincjonalnym, chociaż czy miasto, liczące 400 tys. mieszkańców, może być prowincjonalne? Może prowincjonalność to taka tarcza ochronna, druga skóra tutejszych mieszkańców, w której wyrośli i którą lubią, bo chroni przed ranami, zbytnimi oczekiwaniami i rozczarowaniami, a którą, gdy przyjdzie czas, będzie można zrzucić?

Paryż, Berlin, Kreuzberg

Przed kinem, aleją Wojska Polskiego, szeroką i okazałą, wytyczoną na przełomie poprzednich wieków, pędzą samochody. Oszczędzona przez wojnę północna część śródmieścia przypomina swymi kolistymi placami, z których, jak z placu Grundwaldzkiego, rozwidla się do ośmiu ulic, bardziej Paryż niż Berlin, z którego w XIX w. przybył do Szczecina budowniczy miast, James Hobrecht, by nadać mu, podobnie jak Berlinowi, niepowtarzalną siatkę ulic. Z Berlina, lecz już dzisiejszego, pochodzi też pomysł takiej przebudowy podwórek gęsto zabudowanego śródmieścia, aby były bardziej znośne do życia. Wzorem Zielonych Podwórek Kreuzberga stworzono więc w śródmieściu ponad sto zielonych oaz. Równocześnie trwa rewitalizacja starych kamienic.

Jednak "wystrzałowej" dzielnicy Szczecin nie ma. To, co rozwija się we Wrocławiu, szum wokół dzielnicy, wspólna promocja sklepów, galerii, butików, barów, wspólne akcje mieszkańców, nie dotarło do miasta nad dolną Odrą. Być może dlatego, że dzielnice, w których miasto się zaczynało, nie mają tak chwytliwych nazw jak wrocławskie Nadodrze, czy berliński Kreuzberg, a być może dlatego, że więcej kreatywnych szczecinian mieszka na Kreuzbergu niż wokół kina Pionier? Nie wspiera to lokalnej tożsamości, z której budowaniem w Szczecinie wciąż nie jest łatwo. W szkołach obowiązkowa jest tylko historia Polski, a lokalną wprowadzają na lekcjach tylko ci nauczyciele, którzy wiedzą, jak jest ważna.

Czas na wyspę

Dawno temu Szczecin wyrósł z brzegów Odry, wynurzył się z jej wód i ulokował tam, gdzie dziś jest Zamek Książąt Pomorskich… Tak mógłby brzmieć mit założycielski Szczecina, lecz po wojnie został zapomniany. Polski Szczecin w czasach swego pierwszego prezydenta Piotra Zaremby odwrócił się od Odry i obok rzekomej skóry prowincjonalności przywdział z czasem na siebie drugą skórę – niepamięci przeszłości. Uważano, że nic nie powinno przypominać czasów niemieckich, a zamiast tego chciał się Szczecin, przeciwnie niż Gdańsk czy Wrocław, odbudować jako miasto socjalistyczne.

Dopiero od niedawna Szczecin znów uświadamia sobie swoje narodziny z wody. Nad Odrą zbudowano promenady – jedną tam, gdzie kiedyś znajdowało się Stare Miasto, a drugą na przeciwnym brzegu stronie, na wyspie Łasztownia, gdzie do 1945 r. pulsowało gospodarcze serce miasta.

Na Łasztowni serce znów bije, choć jeszcze niezbyt mocno. Zaczęło pulsować w Starej Rzeźni, którą prywatny inwestor przebudował na centrum kultury z salą spotkań, restauracją i księgarnią. Jarosław Bondar, architekt miasta, mówi, że to dopiero początek, że na 200. hektarach odrzańskiej wyspy ma powstać nowe centrum Szczecina porównywalne z Hafencity w Hamburgu. Pierwsze kroki już zostały uczynione: w 2017 r. rozpisano międzynarodowy konkurs, w którym inwestorzy mają przedstawić swoje wizje przyszłości Łasztowni (zgłosiło ponad 250 zainteresowanych). Do 2021 r. ma być zbudowany nowy most przez Odrę, który połączy Łasztownię ze zbudowaną na nowo Starówką u stóp zamku.

– Ożywianie Łasztowni można porównać z rozbieraniem twierdzy 150 lat temu. Także wówczas Szczecin otrzymał silny impuls rozwoju – mówi Bondar.

Wielkie plany, ale czy realistyczne? Oczywiście Jarosław Bondar wie, że w Szczecinie, inaczej niż w Hamburgu, liczba mieszkańców nie rośnie, że młodzi szczecinianie wolą studiować w Warszawie, Berlinie, Wrocławiu, że Szczecin wciąż nie jest silnym ośrodkiem gospodarczym między Berlinem a Gdańskiem, jakim chciałby być.

Aby Łasztownia stała się sukcesem, miasto musi po pierwsze wrócić do dawniejszych planów. Na początku powinien powstać most, a następnie Centrum Nauki naprzeciw Wałów Chrobrego. Na wyspę mógłby się także przeprowadzić Teatr Współczesny. Jeśli na Łasztowni zbudowano by jeszcze, jak planowano, 13 tys. mieszkań, serce miasta znów mogłoby bić tam, gdzie dawno temu Szczecin powstał.

Miasto zrzuca skórę niepamięci historii i wraca do swych źródeł, ale jest to przedsięwzięcie ryzykowne. Samodzielny kurs w przyszłość, bez oczekiwania na pomoc Warszawy (a także przychylność Berlina), znów może pokazać, że Szczecin dziś, tak jak po zmianie ustroju, nie jest kochany.

Miejsce protestu

Rewolta, walki uliczne, zamieszki: zdjęcia przypominają Paryż, Budapeszt, Berlin. Podpis: 17 grudnia 1970 roku. Tłum przed gmachem PZPR na placu Żołnierza Polskiego. Ponad 10.000 demonstrantów przyszło do centrum ze stoczni, aby protestować przeciw podwyżce cen żywności. Bunt się zaostrza, lecą koktajle Mołotowa, siły bezpieczeństwa otwierają ogień, wjeżdżają czołgi. Tamtego czwartku zginęło szesnaście osób. Jedna z nich to szesnastoletnia Jadwiga Kowalczyk, uczennica, która została śmiertelnie trafiona, gdy z okna swego domu patrzyła na ulicę.

Grudzień 1970, jak mówi dziś niejeden z mieszkańców, był punktem zwrotnym w powojennych dziejach Szczecina. W mieście, które do tamtej pory wciąż dla wielu było obce, pojawiło się nowe słowo: my. My szczecinianie. My walczyliśmy. Za swoje miasto. O naszą przyszłość. 

Krwawo stłumiony bunt Grudnia '70 upamiętnia wystawa w Centrum Dialogu "Przełomy", zbudowanym na pl. Solidarności, w miejscu, gdzie padło najwięcej śmiertelnych strzałów. Upamiętniony jest także Sierpień 1980, gdy w Szczecinie, dzień wcześniej niż w Gdańsku, podpisano porozumienie o utworzeniu wolnych związków zawodowych.

– Jednak gdy mówi się o zwycięstwie Solidarności, większość ludzi ma na myśli Gdańsk – mówi Agnieszka Kuchcińska-Kurcz, która prowadzi Centrum "Przełomy", nowe muzeum, poświęcone historii miasta w latach 1939-1989. Jego katalog ma tytuł: "Miasto sprzeciwu. Miasto protestu".

Dzięki Centrum "Przełomy", za którego projekt Robert Konieczny, architekt, otrzymał główną nagrodę na festiwalu architektury w Berlinie, plac Solidarności stał się wyjątkowy wśród charakterystycznych miejsc i placów Szczecina. Międzynarodowe uznanie zyskał także dzięki gmachowi nowej filharmonii, uhonorowanemu w 2015 r. unijną Nagrodą Miesa van der Rohe, a zaprojektowanemu przez barcelońskie Estudio Barozzi Veiga.

Wraz z Centrum Dialogu i filharmonią dopełnił się na pl. Solidarności i w jego otoczeniu zespół architektoniczny, odzwierciedlający różnorodność i sprzeczności historii Szczecina. Jest tu więc gotycki kościół Piotra i Pawła z czasu książąt pomorskich, barokowa Brama Królewska z XVIII w., gdy Szwedzi oddali Szczecin Prusom, gmach policji, w którym najpierw służyli urzędnicy pruscy i nazistowscy, a gdzie od 1945 r. jest komenda polska. Znaczenie czwartej władzy akcentuje dawna siedziba "Pommersche Zeitung", ostatniego niemieckiego dziennika w Szczecinie, w której od 1945 r. gospodaruje "Kurier Szczeciński", pierwszy dziennik polski.

Kto nie jest pewny swoich poglądów, może powiedzieć, że na pl. Solidarności jest bałagan, wszystko wymieszane. Tymczasem jest wielu, którzy uważają, że dzięki tej różnorodności plac symbolizuje wyjątkową siłę miasta. – To fascynujące miejsce – podkreślił Mateusz Czarnowski, kompozytor pracujący w filharmonii.

Być może pewnego dnia szczecinianie jasno odpowiedzą na pytanie, gdzie jest centrum ich miasta.

Pole magnetyczne

Szczecin miasto protestu – slogan ten przyswoili sobie także przeciwnicy prawicowo-narodowego rządu w Warszawie, którzy obrali pl. Solidarności na centrum swoich demonstracji. Odpowiedzieli tym samym jednoznacznie na pytanie, gdzie jest centrum miasta. Na pl. Solidarności protestował nie tylko Komitet Obrony Demokracji, był tu także "czarny protest kobiet" i strajk kobiet 8 marca. Szczecin wraca więc do swojej historii jako miasta sprzeciwu i to w tym samym miejscu, co dawniej.

Tak jak na Łasztowni dzisiejszy Szczecin zrzuca skórę niepamięci przeszłości, tak na pl. Solidarności zrzuca skórę prowincji. Jest dziś miastem zupełnie innym niż to, które poznała Krystyna Feldman. Gdy więc ktoś znów mnie spyta, gdzie jest pole magnetyczne Szczecina, odpowiem: – Na placu Solidarności.


DRUCKVERSION
nach oben